01.10.2010
To nie pierwsze tureckie wesele, na którym byłam, ale równie huczne jak to w tej części świata bywa. Edu, jako szef pana młodego musiał sobą coś prezentować. Elegancki garnitur, wyprasowana koszula, krawat. Ja, aby nie odstawać, jako osoba towarzysząca szefa w „małej czarnej” z tym, że długość dobrze skontrolowana.
Zaproszenie w ręce, już jesteśmy spóźnieni, Edu, jako przedstawiciel południowej Europy mówi, że wszystko jest ok., śmiejąc się mówi, że powiemy, że to moja wina.
Wychodzimy z mieszkania, telefon- Juan Carlom dzwoni i pyta, w czym idę, bo jego żona pyta( oni też maja być na weselu a my jesteśmy w drodze i już jesteśmy spóźnieni). Po 40min jazdy okazuje się ze wesele jest na drugim końcu Antalyi, rozbawieni słuchamy i tańczymy w samochodzie słuchając dyskotekowych kawałów- odstresowanie. Jeszcze przystanek na siusiu, gdzie do mojej „małej czarnej” przyczepił się suchorośl a na diamentowe sandałki przykleił liść. Jedziemy dalej. Stres, żeby jak najlepiej wypaść. Jeszcze nigdy nie byłam w tak oficjalnej sytuacji.
Wchodzimy wolno(spóźnienie) na drewniane deptaki, zaczęło się przedstawianie, lekkie przytaknięcie głową Memnum oleum(mi też miło poznać). Impreza na wolnym powietrzu, okrągłe stoły poprzykrywane lekkimi, białymi tiulami. Przekąski weselne, kanareczki, przy każdej dziewczynie mały weselny upominek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz